„Pyk i Łyk” – czyli coś więcej niż szotbar w warszawskich pawilonach na Nowym Świecie

Miejsce to nie należy do największych. Wchodzi się od razu na kontuar, jakby do mieszkania bez przedpokoju. I to jest piękne, bowiem już przed słowami powitania, wpadamy w ramiona gospodarzy, w krąg tańca i alkoholu. W okamgnieniu stajemy się nowym ogniwem korowodu szczęśliwości. Czy mały metraż nie daje się we znaki? Bynajmniej! Dzięki wysokiemu stropowi zapominamy o groźbie klaustrofobii. Wiszące krążki winylowe z czerwonymi nalepkami polskiej wytwórni płytowej MUZA, łączą się z bardzo sugestywnym graffiti po lewej stronie. Pociągnięcia sprayu o odcieniu pieprznej Bloody Mary przedstawiają gorzelnicze szaleństwo. Na co nam miłość, jeśli możemy wyciągnąć moc poezji z trunku naszych przodków! Oto jakie określenia znajdujemy w „Polskim słowniku pijackim” Juliana Tuwima: wódka, wódeczka, wódzia, wóda, wódziunia, wódziuchna, wódziula, wódziulka, wódzisko, wódeczność, wódiola… Gdyby Tuwim dożył naszych czasów, ująłby to wszystko w trzech sylabach: „Pyk i Łyk”. Ukochałby ten szotbar Jan Himilsbach, Ireneusz Iredyński, jak i Charles Bukowski, a właścicielce i barmance w jednej osobie – Darii Okrasie – wręcz padli by do stóp.

Stałym bywalcom zdaje się, że znają jej nawyki, poczucie humoru, momenty, gdy odgarnia falujące blond włosy i posyła im uśmiech. Jednak prawdą jest, że to tylko pierwsze strony partytury, wstęp do większego utworu. Co tak naprawdę jej w duszy gra? Gdzieś w tym trudnym do ogarnięcia wnętrzu musi wiać ciepły wiatr idący od morza Tyrreńskiego, który z samego rana ślizga się po wyżynnych pasterskich szlakach, popołudniem ociera o drzemiących mieszkańców, przechwytując przy okazji posmak bakłażana z przyrządzonej spaghetti alla Norma, zaś pod wieczór odbija na wschód by zanurkować w Etnie. Im głębiej wchodzi w wulkan, tym bardziej wytraca prędkość i częściej rozbija się o zastygłe skorupy lawy, by w końcu przemienić się w parę o zapachu ziemskiej roślinności. Aromat ten pobudza niepewną wieczność Hefajstosa z cudzołożną Afrodytą. Nastaje ognista noc. Subtelną muzykę ludową skrytobójczo uśmiercają nieoczywiste jazzowe improwizacje nowojorskich klubów bebopowych. Nurt rozprężenia burzą szaleńcze zrywy, jakby przewidywalny temat rozpadł się pod presją nieokiełznanego saksofonowego chorusu. Aż nagle wszystko cichnie, utopione w zagadkowej konsystencji zmrożonej Soplicy – wódki ciągnącej się bez końca… Nikt tak naprawdę nie wie, co skrywa w sobie właścicielka „Pyka i Łyka”.

unnamed
Daria, właścicielka „Pyk Łyk”

Wyznała, że zaczęła pracować już pod koniec liceum, skupiając się na gastronomii. Wśród mnóstwa „pomysłów na siebie” nieustannie przyświecał jej jeden cel – własny biznes. Poza tym zadziałały inspiracje filmowe. „Popchnął mnie do tego film Wygrane marzenia”, rozpromieniła się sentymentalnie Daria Okrasa, po czym dodała: „Chciałam mieć taki bar i tańczyć jak bohaterki.” A bohaterkami były silne, atrakcyjne dziewczęta, zwane „kojotkami” – od nazwy baru „Coyote Ugly”, do którego szło się z intencją wypicia zimnego piwa i obejrzenia wieczornego występu barmanek, nie stroniących od drapieżności i prowokacji. Za każdym razem udowadniały, że nie dają sobie w kaszę dmuchać. Klienci płci męskiej właśnie za to je uwielbiali.

Daria Okrasa ma wiele wspólnego z filmowymi idolkami. Musiała znaleźć w sobie ogromne pokłady siły, by przystąpić do batalii z biurokratycznym systemem naszego kraju. Kraju, w którym trzeba mieć papier na wszystko: od kominiarza, strażaka…ech, długo by wymieniać.

„Pyk i Łyk” jest owocem jej odwagi i poświęcenia, jednak Daria nie lubi się z tym obnosić. Dużo w niej skromności. Warto dodać, że niezwykle ciężko byłoby znaleźć równie otwartą osobę. Jest wspaniałą rozmówczynią, a kiedy trzeba także cierpliwą słuchaczką ludzkich problemów. Często dopiero wzmożony ruch klientów przy barze przypomina jej, że jest w pracy, a nie na piwie z przyjaciółmi. Wytworzył się dzięki temu osobliwy sposób prowadzenia biznesu – bezstresowy, trochę spontaniczny, co nie znaczy że nie efektywny. Dowodzi temu chociażby ranking warszawskich szotbarów, przeprowadzony przez magazyn Example.pl. „Pyk i Łyk” uplasował się na drugim miejscu z liczbą 828 głosów. (uwiarygadniający link: http://www.example.pl/najlepsze-miejsce-na-shota-ranking-55080.htm)

Nikt nie inwestuje w drogą reklamę. Informacja o lokalu rozchodzi się pocztą pantoflową. „Klienci bardzo często przychodzą z polecenia. Właśnie o to chodzi, by każdy czuł się dobrze i przyprowadził kolejną osobę. W zasadzie jest się „na mieście”, ale robimy wszystko by nasi goście czuli się jak „na domówce””, wyjaśnia Daria, która zadbała także o bibliotekę „Pyka i Łyka”. Nieprzerwanie trwa akcja: jedna oddana książka = jeden shot za 1 grosz! A wszystko w imię kultury!

„Nie jestem jedyną matką sukcesu”, śmieje się Daria. „Przed otwarciem lokalu skonsultowałam istotne rzeczy z przyjaciółmi, radząc się ich w sprawach strategii działania, jak też samego wystroju. Muszę jeszcze wspomnieć o moim najukochańszym bracie, który wyręczył mnie w wymyślaniu haseł na fanowskich koszulkach, kubkach i torbach.” T-shirty oraz akcesoria „Pyka i Łyka” można nabyć na stronie: http://pykilyk.cupsell.pl/

Co do rodziców, to przez długi czas utrzymywała w tajemnicy prowadzenie szotbaru. Gdy wszystko wyszło na jaw, zadeklarowali swoje wsparcie. „Przychodzą zawsze na Sylwestra”, mówi Daria. Bez dwóch zdań muszą być z niej dumni! Natomiast my, redakcja Weare.pl cieszymy się, że przedsiębiorcza studentka pierwszego roku studiów magisterskich na kierunku resocjalizacji (wcześniej trzy lata socjologii na UKSW) udowadnia jedno – można rozwinąć interes także bez dyplomu uniwersytetu ekonomicznego! Wystarczy pomysł oraz samozaparcie. No i szeroki uśmiech, który nie opuszcza Darii nawet na krok.

MS

Dodaj komentarz

Top