Startup Grind#5 jak koncert Lennego Kravitza

Ania Walkowska po raz kolejny spisała się na medal. Tym razem na temat przewodni wybrała lotnictwo, które na dobre wysłało w niebo (dosłownie?) ostatnią konferencję przygotowaną przez grupę Startup Grind Warsaw – społeczność zrzeszającą i inspirującą startupowców.

Lotnictwo? Czy brzmi ono zbyt ambitnie dla startupów; w szczególności dla tych młodych, dopiero co wykluwających się firm, z których duża część nie zdążyła nawet zakwilić nad łonem matki? „Lotnictwo”: ta nazwa ma w sobie siłę, patos, chwałę. Wymawiając to słowo mamy przed oczyma myśliwce Spitfire, bohaterski Dywizjon 303, masywne Boeingi, helikoptery Black Hawk. Lotnictwo przytłacza wielką historią, wielkimi pieniędzmi… tak jak wynalazek braci Wright, przelatujący nad głowami niedowiarków. W tych dwóch pionierów podniebnych podbojów z początku nikt nie wierzył. Pastorowie wygrażali im, głosząc, że człowiekowi nie wolno łamać boskiego porządku, że przyrodzonym miejscem doczesności jest ziemia, że przyjdzie jeszcze czas na niebo. Bracia Wright nie posłuchali. I słusznie, bo gdyby zrobili inaczej, to nie mielibyśmy wspaniałej konferencji (29.10.2014), która była czymś więcej niż tylko ciekawą rozmową z prelegentami. Bardziej przypominała spektakl. Tragedię grecką z bohaterami, którzy odchodzą tylko dla niepoznaki, by w najmniej oczekiwanym momencie powrócić z całą siłą charakteru.

Rzecz miała miejsce na Wydziale Inżynierii Materiałowej Politechniki Warszawskiej. Zgodnie z agendą o 17.45 zaczął się networking. Smaczny networking. Publiczność zebrała się przy stole z poczęstunkiem, znajdującym się za kolorowym przepierzeniem. Tarta ze szpinakiem, serem feta i oliwkami cieszyła się największą popularnością, a ze słodkości: rozpływające się w ustach ciasto Brownie. Firma cateringowa również trafiła w dziesiątkę z napojem imbirowym, idealnym na jesienną aurę. Ci, którzy wedle zasad dobrego wychowania nie upychali zbyt chciwie smakowitości na talerzyku, żałowali później swojej wstrzemięźliwości. Gdyby zawczasu uświadomiono ich, że konferencja skończy się po 22.00, nie przejmowaliby się grzechem łakomstwa. A może skończyła się nawet po 23.00? Nieistotne. Po wszystkim, gdy sala opustoszała i wyłączono mikrofony, w powietrzu ciągle wisiał żywioł dyskusji, jakby chciał na stałe zadomowić się w auli im. prof. Jerzego W. Wyrzykowskiego. Ów żywioł przechodził w drgania, wydawałoby się nieczyste, ale mimo to doskonale skomponowane. Wykapany styl Lenny’ego Kravitza w piosence „Fly Away”:

 

I wish that I could fly

Into the sky

So very high

Just like a dragonfly

 

Ale wróćmy do początku…

* * *

Na przeciwko prowadzącej – Ani Walkowskiej – usiadł Maciej Szubski. Rozwarł szeroko ramiona i przyczepił mikrofon do klapy marynarki. Wyglądał pewnie, jak facet, który wie czego chce od życia. Egzystencjaliści z Sartrem na czele pochwaliliby go za wyraźny projekt egzystencjalny. Wyraźny jak obraz w jakości Full HD. Kobietom się to podoba. Inwestorom także. W przeciwnym razie nie zostałby zaproszony na konferencję jako osoba, która ma zainspirować młodych przedsiębiorczych do śmiałego działania w biznesie, a nade wszystko w branży lotniczej.

Maciej Szubski zakochał się w lotnictwie już w czasach pacholęcych… Wszystko zaczęło się od gazetki MIŚ, wspomina. A to dlatego, że znalazł w niej wycinankę z samolotem. Jakie musiało być to niebywałe uczucie, gdy z pasją, kuchennymi, przydużymi nożycami formował płaską maszynę! Wspaniały był to przełom dla jego dziecięcej wyobraźni, którą niepozorny kawałek papieru pobudził do lotu wysoko ponad chmury.

Pewnego dnia przestał patrzeć z dołu i zaczął rozkoszować się widokiem z góry, z kabiny pilota. Szkolenia lotniczego nie odbył od razu. Najpierw zajął się studiami prawniczymi. Po zdobyciu licencji latał dużo i wytrwale. Tysiące wylatanych godzin wryło się w pamięć nieba. Niestety lekarz naczelny to zakończył. „Panu już wystarczy”, rzekł do niego.

Okazało się później, że to w żadnym razie nie był koniec, lecz początek do nowej jakości obcowania z lotnictwem. Został Prezesem Zarządu i Dyrektorem Ośrodka Szkolenia Lotniczego w firmie Ventum Air Sp. z.o.o. Stał się znaczną osobą w środowisku, czego zwieńczeniem jest prestiżowa nagroda Lotnicze Orły. Doglądał rozwoju systemów szkoleń i rozkwitu nowych talentów. W młodych, dziarskich pilotach widział samego siebie. Mavericka z filmu Top Gun. Bohaterowi granemu przez Toma Cruisa nigdy nie było mało, chciał za wszelką cenę przekraczać kolejne granice. Maciej Szubski zaczerpnął nieco z tej filozofii. Również przekroczył granicę. Tę dzielącą pilota od biznesmena.

Mocny charakter pilota przydaje się w interesach. Maciej Szubski nie wpisuje się w typ człowieka, który skulony i przygarbiony ma skrzyżowane ręce na piersi. Za sterem trzeba być otwartym i pewnym swego. Inne podejście grozi katastrofą, dlatego też ani razu nie przełknął lękliwie śliny przed szybkimi pytaniami Ani Walkowskiej, opowiadając bez tremy o swojej firmie Tech-Sim, zajmującej się produkcją symulatorów samolotów do celów szkoleniowych.

„Samoloty to zabawki dla dużych chłopców”, zaśmiał się, „A lotnictwo to nałóg”, dodał. Właściciel firmy Tech-Sim zdaje sobie sprawę z dużej grupy pozytywnie uzależnionych. Symulatory mają pomóc w jej przygotowaniu do prawdziwych lotów. W cały projekt uwierzył m.in. Paweł Maj ze Skyline Investments, który przedstawił sprawę kilku inwestorom. Maciejowi Szubskiemu wystarczyła zaledwie 20-30 minutowa prezentacja, by zjednać wpływowych słuchaczy. Opłacało się. Tech-Sim ma zapełnione moce produkcyjne do końca przyszłego roku.

Gdzie jest ten „pierwiastek innowacyjności”, jak to ładnie ujął jeden z obecnych na widowni? Odpowiedzią jest system wizyjny oraz specjalne urządzenia poboczne. Cały symulator jest tak skonstruowany, aby jak najlepiej uwzględniał siły występujące w rzeczywistości. I tym wygrywa.

Na sam koniec pierwszy rozmówca Ani Walkowskiej uzewnętrznił się, mówiąc o swoich niespełnionych marzeniach pilota wojskowego. „Mam kolegów, którzy latają na F-16”, w jego głosie pobrzmiewała lekka zazdrość. Koniec końców, każdy chciałby śmigać jak Tom Cruise w filmie Top Gun, choć z drugiej strony szaleńcze ewolucje to nie wszystko. Przyjemniejsze jest chyba zarabianie pieniędzy – na lotnictwie.

* * *

„Poprosiłbym jednak o ten drugi”, Edward Margański skrzywił się na widok małego mikrofonu z zapięciem. Już na wejściu dał o sobie poznać, jako o człowieku z przyzwyczajeniami. Sprawa wieku? W prawdzie przyznał, że jest emerytem, jednak odniosłem wrażenie, że przyczyna tkwiła raczej w jego długoletnim przywiązaniu do zasad. Słychać o tym było w słowie wstępnym. Długim słowie wstępnym.

Sprawa lotnictwa przez chwilę zeszła na dalszy plan. I słusznie. Edward Margański pozwolił sobie na ogólną, anegdotyczną refleksję o podejściu do samorozwoju, pracy, zarobkowania. Nieocenione są takie rady, płynące z ust doświadczonego człowieka. Zwracał się przede wszystkim do studentów. Motywował i zagrzewał do boju. Czynił to tak sprawnie, że mógłby doprowadzić do ekstazy nawet Łukasza Jakubiaka – autora internetowego programu 20m2 Łukasza oraz mówcę, jeżdżącego z podtrzymującymi na duchu wykładami.

„Żeby mieć kontakty, to trzeba być komunikatywnym”, zaczął jak rasowy mówca motywacyjny. Podkreślał istotność zaangażowania; niezbędność odnalezienia w sobie samym iskry, boskiego ładunku. Równie dobrze mógłby zacytować kultowe On the Road Jacka Kerouaca, który pisał:

(…) the only people for me are are the mad ones, the ones who are mad to live, mad to talk, mad to be saved, desirous of everything at the same time, the ones who never yawn or say a commonplace thing, but burn, burn, burn (…)      

W istocie! Trzeba płonąć i przeistoczyć się w człowieka czynu. „Przestawcie zwrotnice swojego życia od teraz!”, zawołał, kierując pastorską manierą wskazujący palec ku górze. Odciągał nas od przytłaczających myśli polskiej martyrologii; przeklinał ponuractwo i brak ambicji.

„Nie mów bracie, że ktoś ci nie pozwolił”, wytykał zniechęcenie i bierność. „Trzeba się dostosować…”, ciągnął, „…stawiać urzędników do pionu! Trzeba ich wychowywać!”, podniósł głos. Podkreślał, że nie da się za wiele zdziałać bez ich pomocy. Dodał, że powinniśmy tworzyć nowe problemy, łamać konwencję, bo wtedy urzędnicza praca wkracza w nowe, niepoznane wcześniej rejony.

Następnie przeszedł do trzech metod osiągania sukcesu niejakiego Petera (możliwe, że chodziło o Petera Druckera – światowej sławy eksperta ds. zarządzania). Pierwszą z nich było pchanie się – bierzemy udział w wyścigu szczurów i staramy się mieć twarde łokcie. Drugą – wypychanie – środowisko w którym się obracamy nas promuje. Trzecią – podciąganie – oprócz sumiennej pracy, staramy się uwieść córkę prezesa. „Dziś trudno o osoby kompetentne”, żalił się. Ponadto przestrzegał przed ślepym pochłonięciem pracą. W każdej dziedzinie oderwanie od rzeczywistości i realiów ekonomicznych nie niesie ze sobą niczego dobrego. Wielu artystów wie coś o tym…

Mimo kalekiego systemu jakim był PRL, Edward Margański chciał osiągnąć sukces. Podczas gdy inni wieczorem zajadali się pasztetową, oglądając westerny lub pułkownika Colombo, on w 1986 roku założył Zakład Remontów i Produkcji Sprzętu Lotniczego. Z początku firma skupiła się na naprawie drewnianych szybowców. Szybko się to zmieniło, bowiem po 89′ roku gdy otworzył się rynek, wprowadzono do produkcji szybowiec S-1 Swift, niedługo później przyszedł czas na akrobacyjny MDM-1 Fox, samolot szkolno-treningowy Iskra II, czy EM-11C Orka. W październiku 2011 roku firma zmieniła nazwę na Zakłady Lotnicze Margański&Mysłowski S.A. Przedsiębiorstwo działa w Bielsku-Białej.

Obecnie jest na emeryturze, ale nie przeszkadza mu to w dalszym działaniu. Zajęty jest wynalazkami. Chciałby przystąpić do produkcji samochodów latających.

* * *

Witold Załęski – specjalista w zakresie funduszy inwestycyjnych oraz Członek Rady Nadzorczej Bielskiego Parku Technologicznego Lotnictwa, Przedsiębiorczości i Innowacji – patrzy na lotnictwo z zupełnie innej strony. Strony czysto finansowej. „Najbardziej w lotnictwie lubię shaker w pierwszej klasie robiący drinki”, śmieje się. W żadnym razie nie podzielił entuzjazmu swoich przedmówców. Sceptycznie wypowiadał się o branży. „Jest to ciężki rynek”, podkreślał. Trudno się wstrzelić, a poza tym skończyły się już czasy, gdy małe firmy z zyskiem produkowały samoloty. „Koniec z romantyzmem!”; „Nie ma miejsca na Oświecenie!” Hasła te sprawiły, że po sali przeszły pomruki niezadowolenia. Ania Walkowska i często powracający do mikrofonu Edward Margański również wyrazili swoją dezaprobatę. Jak by nie patrzeć, te mocne słowa niszczyły ideę przebojowego startupowicza, w której musiał się przecież zawrzeć romantyczny ładunek Goethego i Schillera. Czy wszystkie startupy z niezwykle ambitnymi planami muszą podzielić tragiczny los Wertera?

Oczywiście zdarzają się wyjątki, ale zdaniem Witolda Załęskiego lepiej nie porywać się z motyką na słońce. Przede wszystkim trzeba zbadać rynek i wejść w niszę. Zabieranie się z marszu do produkcji samolotów nie ma większego sensu. Po co nam taki rozmach?! Nie lepiej byłoby się skupić się na wytwarzaniu zapinek do pasów? Brzmi banalnie? W pędzącym świecie małe i ulotne pomysły mogą być bardziej opłacalne, aniżeli projekty długodystansowe. Szybciej zarobimy na zapinkach do pasów niż na samolotach, których okres wprowadzania na rynek (od projektu do certyfikacji) może trwać nawet trzynaście lat. I na tym nie koniec trudności. Później musimy zmierzyć się ze żmudnym procesem pozyskiwania klientów, z niełatwym przekonywaniem ich do naszej marki. Chociaż z drugiej strony świat należy do odważnych. Edward Margański kilkukrotnie się wtrącił i o tym przypomniał. Nie wielu by się znalazło, gotowych do konkurowania ze znanymi na cały świat samolotami Cessna. Od pana Edwarda można się uczyć determinacji.

„Czym większe innowacje, tym krócej żyją”, stwierdził Witold Załęski. Nokia i Motorola postąpiły odwrotnie i stąd w pewnym momencie podupadły. Do katastrofy przyłożyli się prezesi obu firm, którzy bezmyślnie prześcigali się w wpuszczaniu nowości na rynek. Nowy telefon raz w roku, potem raz w miesiącu, aż w końcu… upokarzające bankructwo.

„Innowacja nie jest wartością samą w sobie”, przypomniał. Powinna być koniunkcją nowości i wartości. Warto czasem pomyśleć nad zrezygnowaniem z idei twórczej na rzecz odtwórczości, jak też kontynuacji rozpoczętych projektów. To żadna ujma. Przeciwnie. Ten sposób wyznają m.in. Japończycy. Rozwijają to, z czego Europejczycy rezygnują na półmetku. A potem zbierają plony.

Rozczarować się mogą ci, którzy zamierzają przeprowadzić generalną rewolucję. Producenci szamponów przeciwupierzowych nigdy nie zdecydują się na przełomową formułę, która usuwa upierz w stu procentach po jednym myciu. Wspaniałe byłoby to osiągnięcie, jednak właściciele firmy szybko by poszli z torbami, ponieważ wyleczony nie kupiłby już lekarstwa.

Padło też porównanie polskich i amerykańskich studentów. Okazało się, że różnica jest diametralna. „Amerykańscy studenci chcą się uczyć. Polscy studenci nie chcą się uczyć. Amerykańscy studenci nie narzekają na to, że mają do przeczytania dwieście stron na następne zajęcia, a polscy narzekają”, podsumował. Czy wynika to z północnoamerykańskiego wyścigu szczurów, z tego że w Ameryce pieniądz definiuje człowieka? Maybe. Ale jako student z autopsji wiem, że wśród naszych rodzimych też się znajdzie wielu tytanów pracy.

Na tym się nie kończą zarzuty…Polacy myślą, że jeden wynalazek sprawi, że będą ustawieni do końca życia, Amerykanie natomiast zdają sobie sprawę z tego, że jak bardzo nie byłby to przewspaniały projekt, to i tak prędzej czy później znajdzie się w obrębie zainteresowań Chińczyków i w rezultacie będzie składany przez małe, żółte rączki, opłacane za miskę ryżu.

Nie zapominajmy o pozytywach. Cieszy to, że coraz częściej w Polsce widać lepsze przygotowanie merytoryczne i zorganizowanie intelektualne u starających się o wsparcie z funduszy inwestycyjnych. „Jest mniej kosmitów”, zauważył Witold Załęski. Kiedyś znalazłaby się chmara marzycieli, obiecujących gruszki na wierzbie i wierzących, że na PSTRYK! wygenerują 50% więcej zysków niż inni.

Niemniej jednak, dobry biznesplan to nie wszystko. Równie ważne jest zaangażowanie i wiara w swój projekt. „Trzeba mieć odwagę w ponoszeniu ryzyka”. Skłonność do poświęceń jest dobrze widziana w oczach inwestorów. Ktoś, kto nie wywodzi się z majętnej rodziny, dostaje w spadku dom po babci, sprzedaje go i całą kwotę wkłada w swoją działalność od razu zyskuje na wiarygodności. Trzeba być twardym i mieć te meksykański cojones. „Biznes nie jest dla małych dziewczynek. Trzeba pokazać kły. Jeśli nie zdajesz sobie z tego sprawy, to któregoś razu wyjdzie Ci to bokiem”, podsumował prelegent.

* * *

Ostatni wystąpił Tomasz Kośmider, który wprowadził spokój, jak współczujący anioł po wielkiej bitwie. W poprzednich akapitach nie dałem temu odpowiedniego wyrazu, ale wiedzcie, że zwłaszcza pomiędzy Edwardem Margańskim a Witoldem Załęskim odbyła się solidna wymiana ciosów. Na argumenty, rzecz jasna. Mimo to moje skojarzenia odniosły się do fantastycznych krain, gdzie dwóch rosłych bogów ciska w siebie pioruny, walcząc o prymat.

Naukowy życiorys Tomasza Kośmidra robi wrażenie. Studiował na Politechnice, Wyższej Szkole w Sopocie, SGH, dwanaście lat za granica… Nie dziwi zatem, że jest współzałożycielem i jednocześnie prezesem tak zacnej organizacji jaką jest Technology Partners – instytut badawczy specjalizujący się w zarządzaniu oraz implementacji projektów badawczych dużej skali. Przekrój tematów branych na warsztat cechuje interdyscyplinarność, stąd otwarto się także na lotnictwo. Od 2006 roku Technology Partners idzie w parze z Grupą Airbus, wyszukując dla niej innowacyjności.

Ostatni gość podsumował całą konferencję. Po odniesieniach do P.F. Druckera, Josepha Schumptera doszedł wreszcie do tezy ważnej dla wszystkich, nie tylko dla osób związanych z branżą lotniczą. „Nikt nie jest sam. Żyjemy w sieci”. Podobnie jak przedmówcy, stawiał duży nacisk na kontakty. „Góra nie przyjdzie do Mahometa”, przypominał. Mówił też o zarządzaniu firmami, nadając im wymiar duchowy. Firma musi być wspólną wartością, a każdy z pracowników ma być kamieniem na dużym klejnocie, stałym i nabierającym piękna z upływem czasu. Przy okazji podzielił się swoim smutkiem odnośnie braku lojalności. Przedsiębiorstwo jest czymś więcej niż tylko środkiem do osiągania egoistycznych celów, w tym pieniędzy.

Napomknął jeszcze o reindustrializacji – procesie wyswobadzania się z gałęzi, w których wymagany jest duży nakład surowcowy i liczna siła robocza. Wtedy zaangażowanie bardziej skupiłoby się na gałęziach wchodzących w interakcję z nauką i ekspertami, co tworzy fundament pod liczne startupy.

* * *

Przed wyjściem z budynku mało kto nie oparł się zjedzeniu kolejnej porcji tarty ze szpinakiem, serem feta i oliwkami, a moment później – wypiciu szklanki napoju imbirowego na drogę. Do pełni szczęśliwości brakowało tylko przygotowanego specjalnie dla nas szybowca z załączonymi kluczykami, a w cockpicie refrenu Lennego Kravitz’a:

 

I want to get away 
I want to fly away 
Yeah yeah yeah 

 

Aha! I jeszcze jedno: sponsorem Startup Grind#5 była firma Galactic Sp. z o.o. Brzmi kosmicznie, prawda?

 

 

MS

 

 

1 komentarz do “Startup Grind#5 jak koncert Lennego Kravitza”

Dodaj komentarz

Top